Prolog

Umarłem  pewnego jesiennego popołudnia, 27 listopada. Pamiętam to doskonale, bo był to dzień moich urodzin - jak się później okazało, ostatnich. Może nie powinienem w ten sposób zaczynać mojego pierwszego wpisu do pamiętnika, ale wydaje mi się, że skoro jestem martwy - to jest to ważna informacja. Ten dzień zaczął się niezbyt dobrze. O świcie obudziły mnie duszności, czułem na płucach większy ciężar, niż zwykle. Ból miażdżył moją klatkę piersiową i nie pozwalał oddychać, a jeśli już udało mi się zaczerpnąć trochę powietrza - czułem się tak, jakbym połykał ogień. Niewytłumaczalny strach wciskał mi się w duszę - myślałem, że to już koniec, że umieram. Ale Śmierć dała mi tylko znać, że jest w pobliżu, że już niedługo przyjdzie. Rzężenie i chrapanie, cała gama okrutnych dźwięków, jakie wydawało moje ciało, obudziło Rose. Nienawidziłem tego. Nienawidziłem, kiedy musiała zrywać się z łóżka w środku nocy i wysłuchiwać moich jęków i krzyków (bo nie potrafiłem się powstrzymać), być przy mnie, patrzeć na mnie, na moje cierpienie. Przecież nie do tego została stworzona. Biedna Rose. Ale kochałem ją za to. Kochałem ją za wszystko, co dla mnie robiła. I ona kochała mnie, bezgranicznie była mi oddana, wiem o tym. I wiem też, że była świadoma tego, że nie chcę dla niej takiego życia, że na nie nie zasłużyła. Moja dzielna Rose. Była silniejsza niż ja, więc musiałem jej ustąpić - i tego dnia znów pozwoliłem, żeby się mną zajęła, jak dzieckiem. Przykładała mi chustkę do ust, kiedy wymiotowałem krwią, zmieniła przepoconą koszulę, otworzyła okno na oścież. I wciąż uspokajała, głaskała po głowie i szeptała czułe słówka, usypiała mnie jak niemowlaka. 

Kiedy znów się obudziłem, było już daleko lepiej. W piersiach pozostał, co prawda, szarpiący, nieprzyjemny ból, ale było lepiej. Ogarnęła mnie apatia, szybko ją jednak odegnałem, kiedy Rose postawiła przede mną talerz gorącego rosołu. Musiała mnie nakarmić, nie miałem siły, by samodzielnie podnieść do ust cholerną łyżkę. Uśmiechała się czule, a kiedy skończyłem jeść, dała mi prezent. Notes oprawiony w czarną skórę i srebrne pióro Montblanc.  

Dziękuję.

Tu, gdzie jestem, jest zupełnie ciemno - myślę też, że to ogromna przestrzeń, bo przechadzałem się parę razy, w tę i z powrotem, i nie napotkałem żadnych granic wyznaczających ten "teren". Oświetlałem sobie drogę świecznikiem, który tu jest, ale nie znalazłem żadnych ścian. Nie wiem też, skąd w takim miejscu wziął się świecznik. Materialna rzecz, dziwne. Ale to nie wszystko! Jestem ubrany, lecz nie we frak, w którym mnie pochowano. Nigdy nie sądziłem, że w Piekle, czy też w Niebie - sam tak na prawdę nie wiem, gdzie - ujmijmy to inaczej - nie sądziłem, że tam, dokąd pójdę po śmierci, będę ubrany w piżamę. Jakie to zabawne. Cieszę się jednak, że mam na sobie tę ulubioną. I szlafrok. Doprawdy, fascynujące. To też nic, do diaska!  Nie mogę pojąć, dlaczego mam przy sobie ten prezent od Rose, notatnik i pióro. Zupełnie nie wiem, skąd to się tu wzięło. Wybacz, Czytelniku, że ciągle piszę "nie wiem" - ale ja na prawdę nie wiem. Nie jestem tutaj długo, chociaż nie potrafię określić, ile czasu minęło dokładnie. Myślę, że nie dużo. Wiem tylko, że jestem martwy, mimo że wcale się tak nie czuję. 

Chwilami dochodzę do obłędu. Co się ze mną dzieje? Co to za miejsce? Jest tu ktoś poza mną? Mam głowę pełną pytań, ale znikąd jakichkolwiek wyjaśnień. Widocznie sam muszę dotrzeć do odpowiedzi. To będzie trudne zadanie.

Dzień mijał już raczej spokojnie. Nie męczyły mnie napady duszności, tylko trochę bolała głowa. Rose leżała obok mnie, w tym ogromnym, wygodnym łożu na którym się kiedyś kochaliśmy. Oboje czytaliśmy. Ona jakiś romans, a ja kończyłem najnowszą rozprawę Nietzschego, tę o nadczłowieku. Co za brednie.

Rose w pewnym momencie musiała iść - była sobota, a ona w soboty dawała lekcje gry na pianinie pannom Naimes. Pamiętam, jak sam ją uczyłem... Piękne wspomnienia z życia. Zostałem więc sam. Lekcje nie trwały długo, może ze dwie godziny. 

Kiedy Rosie wróciła, zacząłem umierać.

Ale to opowieść na kiedy indziej.